niedziela, 18 listopada 2012

Spacer po linie - rozdział XV

     Kiedy skończyła, podniosła na niego wzrok, bo wcześniej nie potrafiła spojrzeć mu prosto w oczy. Tym razem to on na nią nie patrzył, lecz w dłoniach ściskał mocno kubek z herbatą. Widziała, że bym nieco zakłopotany i wcale mu się nie dziwiła. Zgrywała tylko twardą, by nie wybuchnąć płaczem.
     - Co chciałbym wiedzieć… - powtórzył bez emocji, a potem spojrzał jej prosto w oczy z wszystkim, co tłumił przez tyle czasu. Z miłością, tęsknotą, troską, ale też żalem, rozgoryczeniem, wściekłością, a nawet ciekawością i zaskoczeniem.
     - Czytałam książkę – wyznała szeptem, nie tracąc z nim kontaktu wzrokowego. – Wiem, co przez cały ten czas przeżywałeś i chciałam się bardzo za to wszystko przeprosić. Może te słowa to nic w porównaniu z tym, jak podle się czuję. I na pewno to za mało dla ciebie, ale więcej w tym momencie nie mogę ci dać. Nie potrafię.
     Cisza. Bezdenna przepaść, która pochłania wszystko dookoła. Para wydobywająca się z kubka, hałas telewizora za ścianą i głośne, nierytmiczne oddechy.
     - Powiedz coś… - szepnęła ze łzami w oczach.
     - Co mam ci powiedzieć? – odparł, a smutek wręcz wypełnił całą przestrzeń. – Że odpuściłem? Ale wiesz, że to nieprawda. Byłaś moim powietrzem, jedyną osobą, która utrzymywała mnie przy życiu. A kiedy zniknęłaś, mój wspaniały świat runął. I nawet nie wiedziałem dlaczego. Teraz już wiem. Lily to moja córka, prawda?
     - Tak, to twoja córka. Powinnam była…
     - Beckett, przestań. Proszę cię, przestań – przerwał jej. – Ranisz mnie i siebie. A ja mam dość cierpienia z twojego powodu. I nawet czasem mam wrażenie, że żałuję, iż cię w ogóle poznałem. Może to sprzeczne z tym, co mówiłem przed chwilą, ale tak właśnie jest. I nie będę się teraz litował tylko dlatego, że twój ukochany. No właśnie! U k o c h a n y! Umiera. A może powinienem powiedzieć kochanek? Bo przecież jesteś z nim w ciąży…
     - Z tobą też byłam w ciąży! – krzyknęła, nie wytrzymawszy. Wiedziała, że Castle może czuć żal, ale nie sądziła, że emocje aż tak w nim eksplodują. Sama ostatkami sił trzymała się na granicy. Jeszcze chwila, jeszcze słowo, a coś w niej pęknie.
     - Ale nie powiedziałaś mi o tym! Dlaczego, Beckett, dlaczego?! Mam do tego dziecka takie sama prawa jak ty! I jestem w stanie o nie zadbać!
     - Naprawdę? Będziemy się teraz o to kłócić? – szepnęła, chowają twarz w dłonie. – Nie sądziłam, że kiedyś do czegoś takiego dojdzie, ale najwidoczniej się myliłam… Nie jesteś już tą samą osobą, którą znałam. Zmieniłeś się…
     - Przez ciebie – oznajmił po chwili, nieco się uspokoiwszy. – Naprawdę myślisz, że było mi łatwo? Tak po prostu zapomnieć? Bo najwidoczniej ty sobie z tym świetnie radziłaś, skoro…
     - Skąd, do cholery, możesz to wiedzieć?! – krzyknęła, podnosząc się z krzesła. Jej oczy ciskały błyskawice. – Nigdy nie było cię przy mnie, kiedy cię potrzebowałam. To James zawsze…
     - Tak, James! – przerwał jej, również się podnosząc. – On był przy tobie, ale nie pomyślałaś, że może to dlatego, iż nigdy nie dałaś mi szansy, co?!
     Trafił w samo sedno. Miał rację, a ona nie posiadała już więcej argumentów. Idealna sytuacja faktycznie okazała się tylko idyllicznym snem i przerodziła się koszmar, który wciąż trwał. Słowa zawisły w powietrzu jak małe igiełki, które są w stanie wbić się w ciało i już nigdy go nie opuścić. A zegar odmierzał stracone sekundy.
     - Masz rację – odparła po chwili, spuszczając głowę. – Nigdy nie dałam ci szansy sprawdzenia się w roli ojca, bo… bałam się.
     - Beckett, czego? Czego się bałaś? – spytał, kompletnie zbity z tropu. Nie spodziewał się takie obrotu rozmowy. W ogóle nie spodziewał się, że ten dzień będzie tak dla niego wyglądał. Wszystko zapowiadało się tak idealnie, a teraz stał przed faktem rozmowy mogącej zmienić bieg życia ich obojga. Nie był tylko pewien, czy podołają.
     - Bałam się, że mnie zostawisz – dokończyła i spojrzała w jego niebieskie oczy. Głębia koloru przykuła jej uwagę. Hipnotyzowała.
     - Jak w ogóle mogłaś tak pomyśleć? Myślałem, że między nami wszystko się układa. Przecież byłaś taka szczęśliwa… - myślał na głos.
     - Owszem, byłam. I dlatego z każdym dniem odczuwałam coraz większą tęsknotę, bo, patrząc w oczy Lily, widziałam ciebie. Ale wiedziałam, że nie mogę wrócić. Nie po tym, co ci zrobiłam – oznajmiła, a jej usta uformowały się w krzywy uśmiech. – A potem zadzwoniła Lanie, okazało się, że James jest chory, a ja… wtedy byłam już w ciąży.
     - I wybrałaś jego, tak? Z dobrego serca? – spytał z lekką pogardą w głosie.
     - To nie tak… - próbowała jakoś  to wyjaśnić.
     - Słuchaj, mam dość twojego tłumaczenia. Każde zdanie wypowiadane przez ciebie z kolejną sekundą staje się coraz większym nonsensem. Może tego nie rozumiem, może teraz to tylko wpływ wielkich emocji, ale jednego jestem pewien. Na dziś mam dość. I na razie nie mam ochoty z tobą rozmawiać. Lepiej idź, zajmij się swoimi problemami, swoim kochankiem i daj mi święty spokój. Mój prawnik skontaktuje się z tobą w sprawie praw rodzicielskich i moich widywań z córką, bo mam dość walki z samym sobą. Walki, która każdego dnia nie pozwalała mi normalnie oddychać. Walki pomiędzy tym, jak bardzo cię kocham i jednocześnie jak bardzo cię nienawidzę. Żegnaj – zakończył i wyminął ją, nawet na nią nie spoglądając. Mieszkanie opustoszało, a jednym znakiem, że ktoś w nim przebywał, było echo trzaśnięcia drzwiami.
     - Castle… - szepnęła Beckett dopiero po chwili, kiedy się ocknęła.
     Sama nie wiedziała, dlaczego nie przerwała tego potoku słów. Może wtedy tak bardzo by nie zabolało, ale z drugiej strony dopiero teraz do niej dotarło, co tak naprawdę wydarzyło się przez te wszystkie lata. Utracony czas i wszechobecny ból wypełnij jej myśli. Nie potrafiła tak po prostu wyrzucić swoich wspomnień i o tym zapomnieć. I w nawet nie dziwiła się Castle’owi, że w końcu powiedział to, co już od dawna leżało mu na duszy. Miał rację. Sama była sobie winna.
     - Mamusiu… - cichy szept rozległ się w korytarzu. Beckett szybko otarła łzy i postarała się uśmiechnąć, co do końca jej nie wyszło.
     - Płakałaś? – zapytała mała dziewczynka, uważnie przyglądając się kobiecie.
     - Skądże, głuptasie – odparła, ale zmarszczone brwi Lily nie pozwoliły jej kłamać. – No, dobrze. Może trochę. Ale to teraz nieważne. Chodź, zamknięty drzwi i pójdziemy spać – oznajmiła, wyciągając rękę do córki.
     - A ten pan, to znaczy Rick, już poszedł?
     - Tak, kochanie. Był zmęczony – znowu skłamała.
     - A wróci? – z nadzieją spytało dziecko.
      - Tego nie wiem – głucho odpowiedziała Beckett i przygryzła dolną wargę.

***

     Mógł być na siebie wściekły, ale tak się nie stało. Czuł się po prostu wypompowany z jakichkolwiek emocji. Każdy krok był dla niego ogromnym wysiłkiem, a każdy oddech niemal walką o przetrwanie. Dusiła go ulica i echo wypowiedzianych słów, które wciąż brzmiało w jego głowie.
     Może zareagował zbyt gwałtowanie i lekkomyślnie, ale nie żałował tego. W końcu powiedział to, co leżało mu od dawna na sercu i przekonał się, że tak naprawdę wszystko się zmieniło, ponieważ ani Beckett, ani on nie byli już tacy sami. To, co obydwoje mogliby nazwać przeszłością, wciąż stanowiło część ich życia, lecz każde z nich chciało w tym momencie zakopać to w sobie jak najgłębiej. Jednak on nie potrafił tego zrobić, ponieważ tak bardzo bolało go to, że mógł nigdy nie dowiedzieć się o swoim dziecku. Pragnął być prawdziwym ojcem Lily tak, jak być powinno, ale nie dostrzegał już takiej możliwości. Beckett w ciągu kilku sekund odebrała mu nadzieję na to, że możliwy jest powrót do ich relacji. Ale on się nie podda tak łatwo i będzie walczył o to, co mu kiedyś odebrano…
     Może nie dzisiaj… Może nie tutaj… Kiedy siedzi pogrążony we własnych myślach nad szklanką szkockiej, a wokół rozchodzi się duszący zapach dymu papierosowego, a gdzieś z oddali dobiegają nieprzyzwoite rozmowy kochających mężów z dziewczynami, którym postawili drinka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz